OKO: Jak to się stało, że Pana pasja historyczna i zamiłowanie do munduru znalazły wyraz w takiej formie, tj. kolekcjonowania i tworzenia tych… figurek, żołnierzyków? No właśnie: jakie jest właściwie poprawne określenie?
Ireneusz Piecyk: Fachowa nazwa figurki kolekcjonerskie. A zaczęło się oczywiście od żołnierzyków z dzieciństwa. W wieku 9-10 lat dostałem pierwszego żołnierzyka, a ponieważ one wtedy były dostępne w kioskach Ruchu, każdą uzyskaną, wyproszoną, zarobioną złotówkę wydawałem właśnie na nie. To były te tak zwane „kioskowce”. Dostępne wtedy żołnierzyki były z jednej strony typowo zabawkowe, plastikowe, produkowane dla dzieci, a z drugiej strony były też figurki właśnie kolekcjonerskie, produkowane w celu popularyzacji dziejów munduru Wojska Polskiego. To były figurki na przykład Powstania Listopadowego i do każdego była załączona notka z informacją, co to za formacja, gdzie brała udział i tak dalej. Jeszcze kilka tych figurek mi zostało. Do tego doszły figurki przedstawiające polskich, również z opisami. Już na podstawie tego można było poznać wstępnie historię umundurowania i uzbrojenia. Potem zaczęły się albumy znanych twórców, munduroznawców owej epoki, czyli to są lata 70., 80., a więc Karol Linder, Bronisław Gębarzewski itd. No i jak się zaczęło, to potem już poszło.
Kiedy zacząłem tworzyć takie bardziej profesjonalne figurki, to niestety zauważyłem, że firmy, które je produkują, pomijają tematykę polską. Nawet na tej wystawie będzie można zobaczyć, że jest mnóstwo figurek przedstawiających Francuzów, Brytyjczyków, że są figurki przedstawiające Prusaków czy Rosjan. Natomiast Polaków brakuje, to są pojedyncze egzemplarze. Firmy zachodnie, te prestiżowe, temat Polski traktują po macoszemu. I dlatego zrodziła się potrzeba, żeby zrobić swoje polskie figurki. Właśnie od tego się zaczęło tworzenie takich figurek, przy okazji różnych wystaw. Gdy na przykład były w Koszalinie obchody rocznicy powstania listopadowego, wykonałem serię kilkunastu figurek przedstawiających powstańców. Gdy była rocznica walk o Pomorze w 1807 - kilka figurek przedstawiających Polaków i Prusaków. W ten sposób się narodziło, z potrzeby chwili. Najgorsze było to, że zaczynałem jako samouk, czyli zupełnie nie miałem żadnych wzorów ani pomocy. Wzorowałem się na tych figurkach PRL-owskich, dosyć topornych i pracowałem z materiałem, jaki wtedy taki dzieciak jak ja, a potem biedny student i wreszcie nauczyciel, mógł zdobyć, a była to plastelina. Robiłem te figurki po prostu z plasteliny, kilka z nich przetrwało. Potem zaczęły się profesjonalne masy, profesjonalne materiały, dzięki którym można już tworzyć własne postaci i nawet próbować je bardzo szczegółowo odwzorować.

Odnoszę wrażenie, że jest dziś w społeczeństwie nieco większe niż kiedyś zrozumienie dla koncepcji figurki kolekcjonerskiej, częściej traktowane jest to poważnie, nie jest już tak, że kojarzy się to tylko z zabawkami.
Tak, na pewno dużo się tu zmieniło, ale trzeba też tutaj wziąć pod uwagę polską specyfikę. na Zachodzie, szczególnie w Wielkiej Brytanii, Francji, Hiszpanii, nawet w Niemczech, we Włoszech, są firmy profesjonalne, które produkują zestawy i figurki na naprawdę światowym poziomie, które są odlewane albo z metalu, albo z żywicy syntetycznej. To jest naprawdę kolosalny rynek. W Polsce istniała znakomita firma z Lublina, S-model, która produkowała tylko polskie tematy, od wczesnego średniowiecza aż do II Wojny Światowej. Niestety, właściciel zmarł i teraz te figurki są coraz mniej dostępne. Kilka z nich jest obecne na wystawie. Jest też firma M-model, do dziś co prawda istniejąca, ale coraz słabiej ciągnąca, bo coraz mniej nowości pojawia się na rynku. Poziom wykonania jest tu jednak naprawdę europejski, widziałem zresztą ich reklamy w fachowych pismach modelarskich i figurkarskich we Francji. U nas, gdy wychodzi takie pisemko, pada po 2-3 numerach. Tam są one wydawane latami, całe stosy pism modelarskich, np. francuskie pismo Figurines, tylko o figurkach! Do każdego numeru dołączają zdjęcia z wystaw, bo tam wystawy odbywają się co tydzień, to jest olbrzymi rynek. Znakomitymi producentami figurek byli też Rosjanie. Taka firma EK Castings — to jest światowy poziom wykonania.Wojna niestety utrudnia tutaj kontakty. Były u nas dostępne na rynku, nawet za nieduże pieniądze, ich figurki poruszające tematykę polską. Czyli mieliśmy tylko dwie polskie firmy, które prowadziły jakąś szerszą produkcję. Poza tym są oczywiście artyści-figurkarze, którzy robią lub robili profesjonalne figurki np. z modeliny. To bardzo trudne zadanie, bo takie ukształtowane figurki trzeba wypiekać w odpowiedniej temperaturze — nie może być ona ani za niska, ani za wysoka. Robi to np. znakomity bronioznawca, pan Jacek Jaworski, kolejna taka osoba to pan Krzysztof Komeniecki ze Szczecina, do niedawna produkował całe serie, np. powstańców, produkował pan Maciej Pabica. Są zatem w Polsce tacy ludzie i figurki cieszą się ogromnym, ogromnym zainteresowaniem i popytem… ale szkoda, że nie mamy takich polskich firm, kóre by zrobiły większa karierę. Biznesowo wciąż jeszcze pozostajemy z tym w tyle, w porównaniu do Rosjan, Francuzów czy Brytyjczyków.

Z tych figurek, które zobaczymy w czwartek - jaka część to takie wykonane przez Pana?
One tak naprawdę wszystkie są przeze mnie robione. Figurki te, że tak powiem, kupowane, także składają z kilku lub kilkunastu części. Nawet do 48 elementów trzeba połączyć , żeby złożyć takiego żołnierzyka wysokości 12 centymetrów. Czyli to jest modelarstwo, podobne do składania okrętów czy samolotów. Następnie takiej figurce, kiedy już mamy ogólny zarys, trzeba poobcinać nalewki, uzupełnić szpachlówkę. Dalej trzeba ją zagruntować, pomalować jedną warstwą, drugą, zrobic detale, na koniec cieniowanie, czyli jak to dzisiaj mówi się washing, potem lakierowanie. Cały taki proces zajmuje co najmniej kilka dni przy jednej figurce. To jest jedno. Po drugie: są tutaj także figurki te z PRL-u, ale niestety po 50 latach one straciły swoje kolory, farba się łuszczy itd. albo są tak pomalowane, że jest to niezgodne z prawdą historyczną. W takim wypadku ja te figurki znowu myję w rozpuszczalniku, gruntuję i maluję na powrót.
Natomiast figurek wykonanych przeze mnie od podstaw jest tu około 50 sztuk. Od podstaw, czyli takich, które ja sam jeszcze wyrzeźbiłem jeszcze. Używam teraz do rzeźbienia masy modelarskiej chemoutwardzalnej, to są dwa składniki, które się łączy w odpowiedniej proporcji i ma się czas od 3 do 6 godzin na budowę, na ukształtowanie postaci. Trzeba najpierw zrobić taki szkielet w postaci z drutu i potem się to klei, nakleja kolejne warstwy, maluje i tak dalej. To oczywiście jest najbardziej czasochłonne. Trochę szybciej się zrobi figurkę, która jest kupiona w sklepie, chociaż to też wymaga zabiegów, niż taką, którą się wyrzeźbi od początku.

Trochę szybciej, czyli ile tak szybko ? Przybliżamy czytelnikom, jaki to jest wkład pracy i czasu.
Nie da się na to prosto odpowiedzieć, bo są różne, różne figurki, prawda? Ale dla mnie takie minimum to są trzy dni - jeżeli nic innego w tym czasie nie robię. Są także figurki, które zaczynam i porzucam, bo nie mam do nich cierpliwości i potem na przykład wracam do nich po roku czy po dwóch. Są i takie, które ktoś zaczął, nie dał rady dokończyć bo się załamał, nie potrafił z tym powalczyć i w końcu wystawił na Allegro, ostatnio właśnie miałem taką jedną. Ja zmyłem to, co zostało zrobione i potem się jakoś udało. To jest taka walka bardzo indywidualna, ale minimum, pewien standard, to 3 dni na figurkę.

Ma pan wieloletnie doświadczenie w nauczaniu. Jaka jest Pana zdaniem wartość dydaktyczna takich figurek i czy udaje się Panu zarażać swoją pasją innych, zwłaszcza młodych?
Figurki są niesamowite z tego względu, że jest to modelarstwo 3D, czyli daje ogląd na postać ze wszystkich stron. To po pierwsze. Po drugie, można z tego układać scenki, czyli różnego rodzaju winiety, dioramy itd. Te najmniejsze figurki, czyli w skali 1:72, służą do gier bitewnych. Prowadziłem takie zajęcia, w ramach których dzieciaki odtwarzały, przy użyciu reguł gier strategicznych, konkretne starcia i tak dalej. Tak więc - one dają niesamowite możliwości, mają bardzo duży potencjał dydaktyczny, a jedynym problemem są oczywiście koszty. Ktoś musi te figurki i inne materiały sfinansować, żeby dzieciaki miały się na czym uczyć. Różnie się to robi. Są np. kluby modelarskie, które proszą modelarzy, żeby cokolwiek mają niepotrzebnego, na taką działalność edukacyjną przekazywali. Tak czy inaczej myślę, że jest to rzecz niesłychanie przydatna. Widzę, że ma to pozytywny odbiór, kształci wyobraźnię i zdolności manualne… nie wszyscy mają zdolności rzeźbiarskie czy malarskie, ale mogą przecież przygotować dokumentację, wykonać podstawki, układać dioramy. To wszystko ma swoje znaczenie i na pewno młodego człowieka rozwija.
rozmawiał AlKo
A jak wyglądał sam wernisaż? Poniżej przedrukowujemy (z nieznacznymi zmianami) relację za stroną MRK, od siebie dodając jedynie, że cykl wydawniczy Tygodnika OKO pozwolił nam na przekazanie panu Ireneuszowi jeszcze w trakcie wernisażu numeru z wywiadem, co zresztą nasz Naczelny udokumentował fotografią:

„Jak widać — stara miłość nie rdzewieje" — powiedział na początku swojego wystąpienia Dyrektor MRK Maciej Kordas, mając na myśli to, jak dziecięca fascynacja popularnymi „żołnierzykami" przerodziła się u autora wystawy w pasję na całe życie. Podkreślił, że mamy do czynienia przedmiotami kolekcjonerskimi, w których zawarto znaczący wkład niezwykle precyzyjnej ręcznej pracy. Dzięki tego rodzaju zaangażowaniu każda figurka, czy to wykonana od podstaw, czy też jedynie złożona, obrobiona i pomalowana, stanowi unikat. Dyrektor wyraził uznanie dla kunsztu pana Ireneusza, dzięki któremu miniaturowe postaci i cieszą oko, oraz dla jego ogromnej wiedzy historycznej, za której sprawą „wszystko się w nich zgadza" i mogą służyć jako pomoce dydaktyczne.
Grzegorz Kocyk, komisarz wystawy, opowiedział o tym, skąd wziął się pomysł na jej zorganizowanie. Będąc nauczycielem historii (podobnie jak był nim przez 30 lat gość Muzeum) i prowadząc kółko modelarskie, miał okazję przekonać się, jak ciekawe i wciągające dla uczniów może być odtwarzanie scen historycznych bitew przy użyciu figurek. Z kolei jako pasjonat militariów oraz uczestnik rekonstrukcji historycznych nie tylko z zainteresowaniem przeczytał książkę Ireneusza Piecyka „Broń i barwa ułanów Księstwa Warszawskiego w latach 1812-1814", ale także wysłuchał jego wykładu na ten sam temat, a spotkanie, które wówczas miało miejsce i rozmowa z autorem, były zaczynem, z którego zrodziła się wystawa.
Sam Ireneusz Piecyk na wstępie uprzedził, że o figurkach może mówić bardzo długo. Jego kilkunastominutowy mini-wykład był niezwykle zajmujący. Zebrani dowiedzieli się, jakie typy figurek, pod względem skali i rodzaju użytego materiału oraz technik wykonania, zobaczyć mogą w gablotach. Poznali zarys historii figurkarstwa, którą twórca wywiódł od starożytnego Egiptu i figurek wkładanych do grobowców faraonów, oraz dowiedzieli się co nieco o tym, jak branża ta wygląda współcześnie. Okazało się, że z jednej strony Polska wypada skromnie na tle Zachodu czy Rosji, jeśli chodzi o poziom profesjonalizacji tego hobby – nie mamy niestety takiej ilości dedykowanych figurkom wydarzeń, czasopism i publikacji, jakimi cieszyć się mogą się choćby mieszkańcy Francji – z drugiej zaś strony mundury naszych formacji nie pojawiają zbyt często w katalogach renomowanych firm, które wolą skupiać się na armiach rodzimych bądź tych na świecie najbardziej znanych. Stąd zresztą, z potrzeby wypełnienia tej luki, wziął się u samego pana Ireneusza zapał do tworzenia figurek prezentujących uzbrojenie i mundury stosowane przez Polaków.
Chyba każda gablota została przez autora szczegółowo opisana pod kątem rodzaju znajdujących się w niej figurek, a najciekawsze ich egzemplarze zostały omówione indywidualnie, dzięki czemu gościom muzeum łatwiej było nie zgubić się w zalewie barw i miniaturowych kształtów. Oprócz omawiania samych eksponatów kolekcjoner opowiadał również o roli mundurów podczas wojen, gdzie ich barwy i fantazyjne wzory pełniły przynajmniej do XIX wieku, wbrew pozorom, funkcje jak najbardziej praktyczne, oraz o ich zmierzchu, w okopach I wojny światowej, kiedy to wyraziste kolory porzucono na rzecz barw maskujących. Czy tak duża dawka wiedzy była dla publiczności nużąca? Zdecydowanie nie, o czym świadczy choćby fakt, że przez cały czas trwania wernisażu do kolekcjonera podchodziły kolejne osoby, proszące o dodatkowe wyjaśnienia.
Wystawę będzie można oglądać w siedzibie Muzeum Regionalnego w Kozienicach im. Profesora Tomasza Mikockiego (ul. Parkowa 5 B, 26-900 Kozienice) do września, do czego serdecznie Państwa zachęcamy.
Fot: MRK
Relacja Kroniki Kozienickiej:
Napisz komentarz
Komentarze